Hejka!
Dzisiaj przychodzę do Was z nowym opowiadaniem. Nie miało go być, ale podczas powrotu do domu z kolonii (halo, to było 12 lipca) wpadłam na taki scenariusz... Moje wypociny na podstawie SyFu nadal będą się pojawiać, ale muszę napisać to coś, co za chwilę będzie poniżej, bo normalnie nie potrafię niczego innego wymyślić ;w;
Zapraszam!
Rozdział pierwszy
Propozycja do tygodnia
Może najpierw dużo tekstu bez dialogu...
Moja historia jest zapewne bardzo niezrozumiała i dla większości niemożliwa, ale skąd mam to wiedzieć, skoro nikomu jeszcze jej nie opowiadałam.
Otóż nazywam się Veronica Ries i urodziłam się 13 września 1999 roku w Los Angeles, jakby ktoś nie wiedział, USA. Moi rodzice są jednymi z najbogatszych ludzi w kraju, a co za tym idzie, bardzo wpływowymi. Prowadzą firmę zegarków, ale ja żadnego zegarka, nawet tego sprzedawanego za kilkanaście dolarów, jeszcze nie otrzymałam. Teraz każdy, kto by to przeczytał, zastanawiałby się, dlaczego, przecież zwykle dzieci prezesów reklamują ich produkty, oczywiście jeśli się da.
I tutaj zaczyna się kompletne dziwactwo.
W mojej rodzinie jest taka ciotka, co podobno przewiduje przyszłość noworodkom, które się urodziły w naszym rodzie. Jak myślicie, gdyby rodzice tych niemowląt nie wiedzieli o przyszłości ich dzieci, byłaby ona taka sama, jaką przewidziała ciotka? Myślę, że nie. Moja ciotunia "przewidziała", że będę okropnym, niegrzecznym dzieckiem, stanę się hańbą naszej rodziny i ogólnie będę potworem. Mama i tata przerazili się i chcieli mnie oddać do domu dziecka, no ale jak to: wszyscy wiedzieli, że starali się bardzo długo o dziecko, a tutaj od razu po jego urodzeniu chcą je oddać? Ogłosili, przewidywania ciotki, a jak już wspomniałam, moi rodzice są bardzo wpływowi. Całe miasto wierzyło, że jestem potworem takim, o jakim mówiono, A ten, kto nie wierzył, ten... mówili na nich Niewierne Tomasze i zmuszano do podglądu na mnie, tak jakby to miało jakieś znaczenie. Chyba tak, ponieważ moja rodzina jest najbogatsza w Los Angeles i moja mama może zmienić zdanie samego prezydenta miasta, którym jest... mój dziadek.
W wieku 5 lat odkryto u mnie talent muzyczny, zaczęłam się uczyć gry na wiolonczeli. I tutaj coś pozytywnego, jedyną moją przyjaciółką jest właśnie pani od tego instrumentu. Na lekcjach wyżalam się jej na temat życia codziennego. Dzięki niej opanowałam grę na wiolonczeli do perfekcji, jeżdżę na koncerty, ludzi jest pełno na sali, ale nie biją mi brawo. "Potworowi się nie bije brawo".
W szkole sytuacja nie wygląda lepiej, od podstawówki dokuczano mi, co osiągnęło rozmiary "Veronica jest osobną klasą". Nauczyciele też za mną nie przepadają, chociaż jestem bardzo rzetelną uczennicą.
Ogółem wszyscy w moim mieście mnie znają i równocześnie uważają za potwora i obgadują za rogiem, jak mnie zobaczą. Napiszę szczerze, przyzwyczaiłam się i w moim życiu prywatnym istnieje tylko pani od wiolonczeli będąca dla mnie prawdziwą mamą.
Tyle w temacie, przejdźmy do dzisiejszego dnia.
Jak zwykle wstałam o 5:30 do szkoły. Ubrałam czarną bluzkę, a na nią czarną bluzę z białym odciskiem ręki, do tego czarne, wytarte, tzw. "dzwony" (tak, moi rodzice kupuję mi same czarne ubrania) i zeszłam na dół. Zastałam tam moją opiekunkę, która robiła właśnie jajecznicę w kształcie czaszki. Czasami mam wrażenie, że jedzie od niej jakąś dziwną aurą w stosunku do mnie - żadnych innych emocji, tylko nienawiść.
-Jajecznica - podała mi po chwili z hukiem talerz z jedzeniem. Zjadłam śniadanie w kilka minut, popiłam czarną (czy ona się przypadkiem sama nie zabarwiła?) herbatą, powiedziałam ciche "dziękuję", chociaż nikt tego po mnie nie oczekiwał i poszłam w stronę holu, gdzie znajdował się mój czarny płaszcz i kalosze, chyba nie muszę wspominać, że również czarne. Z haka (tak, tak, czarnego: wszystko dla "potwora" jest w naszej rezydencji pomalowane na czarno) wzięłam mój ogromy plecak, do którego pakowałam pokłady nut, podręczników, zeszytów, notesów, piórników i książek do czytania. Moi rodzice mogli sfinansować mi rzeczy na moje wykształcenie, a już na moje własne zachcianki w stylu nowe słuchawki to musiałam sobie nazbierać, pracując w jakimś obskurnym barze jako sprzątaczka w nocy. Tak, córka najbogatszych ludzi mieście tak zarabia! A przepraszam, to ich potwór.
Jako że była jesień, to niebo było usłane ciemnoszarymi, ogromnymi chmurami, zasłaniającymi słabe słońce. Na szczęście nie padało, bo musiałabym się wracać do domu po parasol, a tam byłabym teraz niechciana. Rozpoczęłam dwugodzinną wędrówkę do szkoły. Oczywiście opiekunka mogłaby mnie zawieźć, ale to była jedna z moich nielicznych próśb do niej. Zaskoczona od razu zgodziła się, miała więcej czasu na "manicure i pedicure".
Około godziny 7:30 pojawiłam się przed budynkiem szkoły. Zawsze przychodziłam przed wszystkimi, nawet przed woźnym, miałam swoje własne klucze, co było bardzo, bardzo dziwne, przecież jestem potworem. I tak wyszło, że używam je tylko do przyjścia na lekcja i do wyjścia ze szkoły po lekcjach. Żadnych wypadów po nocach itd. - do tego trzeba osoby towarzyszącej. Nie, nie posiadam jej.
Otworzyłam szkolną bramę, następnie wszystkie inne drzwi, które stały mi na drodze, i usiadłam w kącie na podłodze we wnęce przed salą, gdzie miałam mieć jako pierwszy język angielski (od autorki: mogę troszkę sobie ułatwić i napisać "język polski" jako ojczysty, czy lepiej język angielski?) . Po 10 minutach w korytarzu pojawili się pierwsi uczniowie, którzy łypnęli na mnie niechętnie okiem i odeszli jak najdalej. W końcu pojawiła się "królowa szkoły", którą była Tency Polla. Piękna, inteligentna, zabawna, pewna siebie, uczynna, przyjacielska i pomocna - z takiej osoby powinno się brać przykład. Ale to ona prowadziła wszystkie upokarzające mnie akcje i dowodziła przyglądaniem się mnie podczas przerw z głośnymi, kąśliwymi uwagami. Olewałam je, no ale nietrudno było zauważyć, że była przewodniczącą wszystkiego w tej szkole. Do tego jej dwie najlepsze przyjaciółeczki: Ri Osum - wysportowana, szalona, odważna, ambitna i wręcz grzesząca urodą oraz Eliz Padr - poważna, najlepsza w szkole z nauk ścisłych, do tego z idealną figurą i wychowaniem. I jak tu się przeciwstawić tak wspaniałym osobom? Dlatego rozumiem innych uczniów. Każdy teraz się zastanawia, jak ja do jasnej cholerki mogę pisać komplementy o moich głównych prześladowczyniach? Ponieważ z takimi charyzmami odnoszą się do innych osób, a ich nienawiść spowodowała presja rodziców, podejrzewam.
Może kiedyś wstawię jedną z śmieszniejszych bądź straszniejszych sytuacji związanych właśnie z ich dokuczaniem, ale na pewno nie teraz.
Po lekcjach poszłam do biblioteki, gdzie zaszyłam się znowu w kącie (bibliotekarkę i jej stosunki do mnie porównałabym do mojej opiekunki) i czytałam nuty przedstawiające Koncert cis-moll, który miałam zagrać na lekcjach. Później przygotowałam się do kartkówki z chemii na jutro, a na końcu dokończyłam wciągający kryminał. Po godzinie 17 opuściłam bibliotekę, zamknęłam ją, a następnie wszystkie inne pomieszczenia (jakie zaufanie do "potwora"! Spokojnie, kilka godzin później sprawdza to woźny) i udałam się na zewnątrz, gdzie zamknęłam drzwi bramy i już miałam odchodzić, gdy zauważyłam jakiegoś chłopaka stojącego przy ławce i patrzącego na mnie z szatańskim, doprawdy szatańskim uśmieszkiem.
I to był nie byle jaki chłopak, a Michael Bart, którego bym nazwała "królem szkoły". Zapomniałam opisać trzech przywódczyń, ale tutaj to zrobię. Wzrost około 175, dla mnie był już wysoki. Pod opaloną skórą widać było wyćwiczone, potężne mięśnie, ale nie był on "napakowany". Rysy twarzy ostre, męskie: duże, zielone oczy, w których igrały zabawne ogniki. Dobra, nosa nie będę opisywać. Usta... naprawdę? Dosyć szerokie, obok nich pojawiały się urocze dołeczki (ta słabość dziewczyn do dołeczków u mężczyzn... aha). Nad twarzą widniały niesfornie ułożone, miodowo-złote loki. Michael ma bardzo bujne włosy, oznajmiam po przyjrzeniu mu się bliżej, chociaż z dołu. Miał na sobie białą koszulkę, a do tego wytarte jeansy i trampki, chociaż była jesień. Nigdy nie zrozumiem popularnych ludzi.
-Co ty tutaj o tak późnej porze? - zapytałam. Nigdy tutaj nikogo nie spotykam o tej godzinie, a chyba nikogo w szkole nie zamknęłam.
-Czekam na ciebie - uśmiechnął się znowu tak samo, Boże, jak to wkurzało.
-Z jakiej okazji? Czego chcesz ode mnie? Nabijać się? Proszę bardzo, działaj... - odpowiedziałam, a nawet nie zauważyłam, że zbliżył się do mnie na odpowiednią odległość i pocałował w usta. Jego wargi były o wiele cieplejsze od temperatury, która była teraz w jesień. Nie będę pocałunku oceniać, oprócz tego, że był głęboki i krótki. Nie znam się na nich, w końcu to był mój pierwszy raz.
-Byłem ciekawy, jak smakują Twoje wargi - uśmiechnął się szeroko (czy on potrafi się tylko uśmiechać?) - i coś jeszcze.
-Czego? - moje stalowe oczy przed chwilą się roztopiły jak srebro, ale teraz wracały do poprzedniego stanu, ze swoją wrodzona nieufnością.
-Chciałbym Cię zaprosić na bal - powiedział szarmancko.
-Jaki bal? Gdzie? Drwiny? - mruknęłam.
-Bal dla wszystkich klas, w szkole, nie drwiny, tylko poważne zaproszenie.
-Nie ufam Ci, i nie przyjmuję zaproszenia.
-A gdybyś tak mi próbowała zaufać w tydzień? - w jego zielonych oczach znów igrały zabawne ogniki.
-A można by więcej?
-Bal jest za tydzień i dwa dni. Musisz się wyszykować, ja też, nawet gdybyś odmówiła.
-Hmm... - rozmowa z najpopularniejszym chłopakiem w szkole, który Tobie nie dokuczał, a zapraszał na bal, była bardzo, ale to bardzo dziwna. Veronica, nie możesz działać pochopnie, nawet, gdy jesteś w szoku po pierwszym pocałunku.
-To bardzo ważne- rzekł poważnie. Czemu mu tak zależało? Byłam "potworem", każdy w szkole musiał mnie nie lubić tak na zewnątrz, jak bardzo by nie chciał. Presja otoczenia, wszędzie.
-Aż tak ważne? Widzę, że potrzebne Ci to do szczęścia...
-Będę się tydzień starał o Twoje zaufanie, a ty później powiesz, czy chcesz iść ze mną na bal, bo mi zaufałaś, czy nie.
-Dziwna propozycja, ale bardzo korzystna dla mnie - skąd on do cholery wiedział jak się czuję? Chociaż, będę miała z kim normalnie rozmawiać na tydzień bądź dłużej. Zdobyć przyjaciela. choć ten pocałunek... Nie czytam romansów, nie znam się. nie wiem o co mu chodzi!
-To zgadzasz się? Nazwę to "propozycją do tygodnia" - uśmiechnął się pół szarmancko pół szatańsko. Istny anioł w diabelskiej skórze.
-... O-okej - powiedziałam bardzo cicho i podałam rękę. On mi ją radośnie uścisnął, pożegnał się cały podekscytowany i odszedł, skacząc i nucąc piosenkę. Nawet ją kojarzyłam. Halestorm-Amen.
Ja też się uśmiechnęłam, choć od dawna tego nie robiłam. Nie wiem, czy decyzja o przystaniu na propozycję Michaela była słuszna, czy nie.
W wieku 5 lat odkryto u mnie talent muzyczny, zaczęłam się uczyć gry na wiolonczeli. I tutaj coś pozytywnego, jedyną moją przyjaciółką jest właśnie pani od tego instrumentu. Na lekcjach wyżalam się jej na temat życia codziennego. Dzięki niej opanowałam grę na wiolonczeli do perfekcji, jeżdżę na koncerty, ludzi jest pełno na sali, ale nie biją mi brawo. "Potworowi się nie bije brawo".
W szkole sytuacja nie wygląda lepiej, od podstawówki dokuczano mi, co osiągnęło rozmiary "Veronica jest osobną klasą". Nauczyciele też za mną nie przepadają, chociaż jestem bardzo rzetelną uczennicą.
Ogółem wszyscy w moim mieście mnie znają i równocześnie uważają za potwora i obgadują za rogiem, jak mnie zobaczą. Napiszę szczerze, przyzwyczaiłam się i w moim życiu prywatnym istnieje tylko pani od wiolonczeli będąca dla mnie prawdziwą mamą.
Tyle w temacie, przejdźmy do dzisiejszego dnia.
Jak zwykle wstałam o 5:30 do szkoły. Ubrałam czarną bluzkę, a na nią czarną bluzę z białym odciskiem ręki, do tego czarne, wytarte, tzw. "dzwony" (tak, moi rodzice kupuję mi same czarne ubrania) i zeszłam na dół. Zastałam tam moją opiekunkę, która robiła właśnie jajecznicę w kształcie czaszki. Czasami mam wrażenie, że jedzie od niej jakąś dziwną aurą w stosunku do mnie - żadnych innych emocji, tylko nienawiść.
-Jajecznica - podała mi po chwili z hukiem talerz z jedzeniem. Zjadłam śniadanie w kilka minut, popiłam czarną (czy ona się przypadkiem sama nie zabarwiła?) herbatą, powiedziałam ciche "dziękuję", chociaż nikt tego po mnie nie oczekiwał i poszłam w stronę holu, gdzie znajdował się mój czarny płaszcz i kalosze, chyba nie muszę wspominać, że również czarne. Z haka (tak, tak, czarnego: wszystko dla "potwora" jest w naszej rezydencji pomalowane na czarno) wzięłam mój ogromy plecak, do którego pakowałam pokłady nut, podręczników, zeszytów, notesów, piórników i książek do czytania. Moi rodzice mogli sfinansować mi rzeczy na moje wykształcenie, a już na moje własne zachcianki w stylu nowe słuchawki to musiałam sobie nazbierać, pracując w jakimś obskurnym barze jako sprzątaczka w nocy. Tak, córka najbogatszych ludzi mieście tak zarabia! A przepraszam, to ich potwór.
Jako że była jesień, to niebo było usłane ciemnoszarymi, ogromnymi chmurami, zasłaniającymi słabe słońce. Na szczęście nie padało, bo musiałabym się wracać do domu po parasol, a tam byłabym teraz niechciana. Rozpoczęłam dwugodzinną wędrówkę do szkoły. Oczywiście opiekunka mogłaby mnie zawieźć, ale to była jedna z moich nielicznych próśb do niej. Zaskoczona od razu zgodziła się, miała więcej czasu na "manicure i pedicure".
Około godziny 7:30 pojawiłam się przed budynkiem szkoły. Zawsze przychodziłam przed wszystkimi, nawet przed woźnym, miałam swoje własne klucze, co było bardzo, bardzo dziwne, przecież jestem potworem. I tak wyszło, że używam je tylko do przyjścia na lekcja i do wyjścia ze szkoły po lekcjach. Żadnych wypadów po nocach itd. - do tego trzeba osoby towarzyszącej. Nie, nie posiadam jej.
Otworzyłam szkolną bramę, następnie wszystkie inne drzwi, które stały mi na drodze, i usiadłam w kącie na podłodze we wnęce przed salą, gdzie miałam mieć jako pierwszy język angielski (od autorki: mogę troszkę sobie ułatwić i napisać "język polski" jako ojczysty, czy lepiej język angielski?) . Po 10 minutach w korytarzu pojawili się pierwsi uczniowie, którzy łypnęli na mnie niechętnie okiem i odeszli jak najdalej. W końcu pojawiła się "królowa szkoły", którą była Tency Polla. Piękna, inteligentna, zabawna, pewna siebie, uczynna, przyjacielska i pomocna - z takiej osoby powinno się brać przykład. Ale to ona prowadziła wszystkie upokarzające mnie akcje i dowodziła przyglądaniem się mnie podczas przerw z głośnymi, kąśliwymi uwagami. Olewałam je, no ale nietrudno było zauważyć, że była przewodniczącą wszystkiego w tej szkole. Do tego jej dwie najlepsze przyjaciółeczki: Ri Osum - wysportowana, szalona, odważna, ambitna i wręcz grzesząca urodą oraz Eliz Padr - poważna, najlepsza w szkole z nauk ścisłych, do tego z idealną figurą i wychowaniem. I jak tu się przeciwstawić tak wspaniałym osobom? Dlatego rozumiem innych uczniów. Każdy teraz się zastanawia, jak ja do jasnej cholerki mogę pisać komplementy o moich głównych prześladowczyniach? Ponieważ z takimi charyzmami odnoszą się do innych osób, a ich nienawiść spowodowała presja rodziców, podejrzewam.
Może kiedyś wstawię jedną z śmieszniejszych bądź straszniejszych sytuacji związanych właśnie z ich dokuczaniem, ale na pewno nie teraz.
Po lekcjach poszłam do biblioteki, gdzie zaszyłam się znowu w kącie (bibliotekarkę i jej stosunki do mnie porównałabym do mojej opiekunki) i czytałam nuty przedstawiające Koncert cis-moll, który miałam zagrać na lekcjach. Później przygotowałam się do kartkówki z chemii na jutro, a na końcu dokończyłam wciągający kryminał. Po godzinie 17 opuściłam bibliotekę, zamknęłam ją, a następnie wszystkie inne pomieszczenia (jakie zaufanie do "potwora"! Spokojnie, kilka godzin później sprawdza to woźny) i udałam się na zewnątrz, gdzie zamknęłam drzwi bramy i już miałam odchodzić, gdy zauważyłam jakiegoś chłopaka stojącego przy ławce i patrzącego na mnie z szatańskim, doprawdy szatańskim uśmieszkiem.
I to był nie byle jaki chłopak, a Michael Bart, którego bym nazwała "królem szkoły". Zapomniałam opisać trzech przywódczyń, ale tutaj to zrobię. Wzrost około 175, dla mnie był już wysoki. Pod opaloną skórą widać było wyćwiczone, potężne mięśnie, ale nie był on "napakowany". Rysy twarzy ostre, męskie: duże, zielone oczy, w których igrały zabawne ogniki. Dobra, nosa nie będę opisywać. Usta... naprawdę? Dosyć szerokie, obok nich pojawiały się urocze dołeczki (ta słabość dziewczyn do dołeczków u mężczyzn... aha). Nad twarzą widniały niesfornie ułożone, miodowo-złote loki. Michael ma bardzo bujne włosy, oznajmiam po przyjrzeniu mu się bliżej, chociaż z dołu. Miał na sobie białą koszulkę, a do tego wytarte jeansy i trampki, chociaż była jesień. Nigdy nie zrozumiem popularnych ludzi.
-Co ty tutaj o tak późnej porze? - zapytałam. Nigdy tutaj nikogo nie spotykam o tej godzinie, a chyba nikogo w szkole nie zamknęłam.
-Czekam na ciebie - uśmiechnął się znowu tak samo, Boże, jak to wkurzało.
-Z jakiej okazji? Czego chcesz ode mnie? Nabijać się? Proszę bardzo, działaj... - odpowiedziałam, a nawet nie zauważyłam, że zbliżył się do mnie na odpowiednią odległość i pocałował w usta. Jego wargi były o wiele cieplejsze od temperatury, która była teraz w jesień. Nie będę pocałunku oceniać, oprócz tego, że był głęboki i krótki. Nie znam się na nich, w końcu to był mój pierwszy raz.
-Byłem ciekawy, jak smakują Twoje wargi - uśmiechnął się szeroko (czy on potrafi się tylko uśmiechać?) - i coś jeszcze.
-Czego? - moje stalowe oczy przed chwilą się roztopiły jak srebro, ale teraz wracały do poprzedniego stanu, ze swoją wrodzona nieufnością.
-Chciałbym Cię zaprosić na bal - powiedział szarmancko.
-Jaki bal? Gdzie? Drwiny? - mruknęłam.
-Bal dla wszystkich klas, w szkole, nie drwiny, tylko poważne zaproszenie.
-Nie ufam Ci, i nie przyjmuję zaproszenia.
-A gdybyś tak mi próbowała zaufać w tydzień? - w jego zielonych oczach znów igrały zabawne ogniki.
-A można by więcej?
-Bal jest za tydzień i dwa dni. Musisz się wyszykować, ja też, nawet gdybyś odmówiła.
-Hmm... - rozmowa z najpopularniejszym chłopakiem w szkole, który Tobie nie dokuczał, a zapraszał na bal, była bardzo, ale to bardzo dziwna. Veronica, nie możesz działać pochopnie, nawet, gdy jesteś w szoku po pierwszym pocałunku.
-To bardzo ważne- rzekł poważnie. Czemu mu tak zależało? Byłam "potworem", każdy w szkole musiał mnie nie lubić tak na zewnątrz, jak bardzo by nie chciał. Presja otoczenia, wszędzie.
-Aż tak ważne? Widzę, że potrzebne Ci to do szczęścia...
-Będę się tydzień starał o Twoje zaufanie, a ty później powiesz, czy chcesz iść ze mną na bal, bo mi zaufałaś, czy nie.
-Dziwna propozycja, ale bardzo korzystna dla mnie - skąd on do cholery wiedział jak się czuję? Chociaż, będę miała z kim normalnie rozmawiać na tydzień bądź dłużej. Zdobyć przyjaciela. choć ten pocałunek... Nie czytam romansów, nie znam się. nie wiem o co mu chodzi!
-To zgadzasz się? Nazwę to "propozycją do tygodnia" - uśmiechnął się pół szarmancko pół szatańsko. Istny anioł w diabelskiej skórze.
-... O-okej - powiedziałam bardzo cicho i podałam rękę. On mi ją radośnie uścisnął, pożegnał się cały podekscytowany i odszedł, skacząc i nucąc piosenkę. Nawet ją kojarzyłam. Halestorm-Amen.
Ja też się uśmiechnęłam, choć od dawna tego nie robiłam. Nie wiem, czy decyzja o przystaniu na propozycję Michaela była słuszna, czy nie.
***
Nie wiem, jak w końcu wyszło. Na końcu Veronica wyszła na bardzo otwartą osobę, ale przepraszam bardzo, ona nie jest nieśmiała. Tylko jest nieufna.
Chandelier,
Hihi, sygnaturka opowiadania.